Olko MaślejARTYKUŁY, OŚWIADCZENIA2010-05-25

Tego lutowego dnia mieliśmy wolne do wykładów na Uniwersytecie Oregon heath end Science w Portland. Umówiliśmy się na wycieczkę po wybrzeżu Oceanu Spokojnego od Seattle do Oceanside Oregon. Wyjechaliśmy z Portland, jechaliśmy przez las sekwojowy, potężne wiekowe sekwoje rosną tu od ponad 2000 lat. Zatrzymaliśmy się na leśnym parkingu, wybrałem pień po ściętej sekwoi, miał chyba z 8m2. Stał wśród paproci, z których ledwo wystawała moja głowa. Kazałem zrobić sobie zdjęcie.
Droga stanowa prowadziła przez miasteczka rodem niby z westernowego “Dzikiego Zachodu”. Rzekę Columbia przejechaliśmy z Astorii do Chinook. Rzeka Columbia słynna jest z największych spływających do niej wodospadów świata, rzecz, oczywiście, w wysokości, a nie w ilości spływającej wody. W okolicach Aberdeen zjechaliśmy nad Ocean Spokojny, do indiańskiej wioski słynącej na zachodnim wybrzeżu z najlepszego wędzonego łososia.
Kupiliśmy tam dwukilogramowy dzwonek łososia od wesołego jak ja Indianina. Smakował znakomicie. Prosiłem go by zdradził mi receptę wędzenia łososia, ale Indianin z “Dzikiego Zachodu” recepty nie zdradził, stwierdził natomiast, że gdybym urodził się na “Dzikim Zachodzie”, najlepiej jako dzikus, inne dzikusy nauczyłby mnie, jak to się robi. Blady nie powinien o takie rzeczy nawet pytać.
Ocean rozlewał fale głęboko na plażę bez piasku, kamienistą. Kamienie są tam tak gładkie i przyjemne w dotyku i do tego wszystkie owalne. Kaczki z nich nie wypuścisz. Nawet kawałki cegieł zaplątane przez cywilizację też są owalne. Pewnie wedle zasady “jak wejdziesz między wrony…”. Całe wybrzeże usiane jest skalistymi wysepkami w kształcie ni to ostrosłupów, nic to walców, stoją, jak grzyby w morzu lasu, to tu, to tam. Urwisty brzeg, przez miliony lat formowany przez ocean, sterczy wysoko nad plażą. Tak, że każdą warstwę możesz liczyć jak słoje na pniu drzewa.
Jedziemy wzdłuż wybrzeża, obok linie kolejowe Western Union, sprzężone, siermiężne lokomotywy, dwie z przodu, dwie z tyłu składu, wloką monstrualne tasiemce wagonów kolejowych. Nie liczyłem, ale na pewno po kilkadziesiąt wagonów. Wzdłuż drogi, co kilka, kilkanaście kilometrów, wygodne parkingi. Dla takich jak ja, by zrobili zdjęcie z zapierających dech widoków. W okolicach ujścia rzeki Columbia zjeżdżamy do indiańskiego rezerwatu plemienia Lower Chinook – stary Indianin stoi przez indiańskim barem, odziany w piękny, sięgający do ziemi pióropusz, można się sfotografować w jego towarzystwie za 10 baksów. Opowiada historię o niedźwiedziach Grizzly i o wielorybach. A gdy poprosisz, to również o tym jak robi się skalpy. Śmieje się z nas, pyta skąd jesteśmy. Z Europy – chóralnie odpowiadamy. Młoda barmanka mówi, że wie, gdzie jest Europa, w Paryżu – mówi. Przytakujemy uprzejmie, wymieniamy się wymownymi spojrzeniami. Zamawiamy placki kukurydziane, no i stary indiański napój coca-colę. Można spróbować też indiańskich naparów, ale przewodnik odradza, bo można mieć odlot po wypiciu. Wybrzeżem dojechaliśmy do miasta Tillamook 101 stanową, które słynie w całym USA z wyrabianych tutaj lodów .Skosztowaliśmy tych specjałów przemysłu chemicznego i wyruszyliśmy do Portland.
Lot nad Górami Skalistymi w piękny pogodny dzień raczył nas wspaniałymi widokami rzek, lasów, gór pokrytych śniegiem. Zacząłem trochę tęsknić za Portland, luty, a te drzewa kwitnące na różowo, jak nasze głogi. I ta soczysta zielona trawa nad Pacyfikiem.
Lecimy do Atlanty. Pilot mówi, że temperatura w Atlancie przekracza 30oC czyli 60oF. A ja w zimowym płaszczu. Lądujemy, odbieramy bagaże, wychodzimy z terminalu.
– Jezu krzyknąłem, jestem chyba w saunie!!!
Dobrze się wypociłem nim dojechaliśmy do klimatyzowanego hotelu. Zmiana strefy czasowej i klimatu nie służyły mi dobrze. Nie mogłem zasnąć, a jak zasnąłem, to za wcześnie się obudziłem.
W planie mieliśmy odwiedzić urzędy federalne stanu Georgia. Atlantę widziałem pierwszy raz w filmie pt. “Przeminęło z wiatrem”. Rzeczywiście przeminęło.
Urzędy imponujące, urzędnicy pracują jak mróweczki. Sami “łajtasy”. Spotkania dotyczą społeczności afro-amerykańskiej. Podczas wizyty u wicegubernatora stanu Georgia zauważam głośno, że nie widzę afro-amerykanów w urzędach. A on z uśmiechem odpowiada, że zna takie urzędy stanowe w stanie Georgia, w których 100% stanowią afro-amerykanie. Na moje bezczelne – tak, a w których? – z uśmiechem odpowiada: więzienia stanowe. Nie wiedziałem, że są to urzędy stanowe, ale tam na południu USA tak jest. Nauczyłem się już tej amerykańskiej uprzejmości i z uśmiechem na całe zęby odpowiedziałem – OK.
Alabama, gorąco, gorąco i tak sobie, ale bratki pięknie kwitną tam na klombach. Wcale nie żałowałem Atlanty, kiedy samolot odrywał się od płyty lotniska.
Waszyngton przywitał nas trochę zimniejszą pogodą, lepszymi hotelami i całą zawartością. Pokazali nam White House, Capitol, cmentarz Arlington.
Zapaliłem świeczkę J.F.K. i jego bratu Robertowi. Ogarnąłem okiem morze białych krzyży z różnych wojen, pokłoniłem się tragicznie zmarłym kosmonautom z promu Columbia. Znalazłem kilkunastu Ukraińców poległych w wojnach w Korei i w Wietnamie. Całkiem nie trudno, mają trójramienne krzyże na białych tablicach. Potem przewieźli nad za rzekę Pothomak, przejeżdżaliśmy obok słynnego wieżowca Watergate. Zajechaliśmy z drugiej strony Capitolu, stanąłem plecami do mauzoleum Lincolna i poczułem się jak Forest Gump.
Z prawej strony monument pamięci wojny koreańskiej, z lewej wietnamskiej i pomnik weteranów tejże wojny. Byli żołnierze wojny wietnamskiej nie zaakceptowali monumentu z czarnego marmuru z nazwiskami poległych kolegów. Bo konkurs na monument wygrała Amerykanka wietnamskiego pochodzenia. Uznali to za policzek i postawili swój. A na wprost długa sadzawka pomiędzy mauzoleami i pomnikami ciągnie się do iglicy Waszyngtona. Wszystko, co w Waszyngtonie jest zbudowane, musi być niższe od niej. Wieczorem poszliśmy pod pomnik Szewczenki, stoi taki wielki na wielkim placu. Jak w Kijowie, tylko bliżej ziemi. Naprzeciw niego duża piwiarnia ze znakomitymi piwami farmerskimi ze stanów Wirginia i Maryland. Naszą koleżankę z grupy, młodo wyglądającą, z Krakowa zresztą, manager nie wpuścił do piwiarni, bo nie miała przy sobie paszportu, którym mogła zaświadczyć, że ma 22 lata. W lokalach dystryktu Columbia nie wolno przebywać dzieciom do 22 lat. A tak w ogóle 18-latkowie musieli jechać na wojnę do Korei, Wietnamu. Mogli mając 18 lat zabijać, ale zapijać nie mogli. Możesz się również ożenić w wieku 18 lat i wziąć odpowiedzialność za rodzinę, ale na swoim weselu, jak masz 18 lat, pić nie możesz. Zresztą, kto by pił na swoim weselu, Ameryka. Biedna dreptała po paszport do hotelu, by z nami posiedzieć.
Zabudowa Waszyngtonu do złudzenia przypomina nasz socrealizm, bez żartów. A ta Katedra Narodów, ten moloch nieogarnięty swoją wielkością, ma jeden pieprzyk – to księżycowy kamień w witrażu, no i ten tunel pod rosyjską ambasadę, ale tego już nie pokazują.
Ambasada Ukrainy znajduje się niedaleko Uniwersytetu w Georgetown, daleko od Alei Ambasad. Jak również egipska, obok której mieszkałem w hotelu. W Waszyngtonie na Alei Ambasad znajdują się prawie wszystkie ambasady świata. Odwiedziłem ukraińską redakcję “Głosu Ameryki”, muzeum kosmosu i muzeum Holocaustu. Muzeum Holocaustu zrobiło na mnie niesmaczne wrażenie, w środku patrole z psami. Bramki jak na lotniskach, prześwietlanie toreb, rzeczy, jak na wejściu do White House. Całość wygląda jak wielki piec krematoryjny.
No i dowiedziałem się, że w obozach koncentracyjnych ginęli tylko i wyłącznie Żydzi. Można znaleźć listy Żydów z całego świata. Tych z ojcowskiego Uhryna też znalazłem. I podarowany przez prezydenta Polski Lecha Wałęsę portal z łódzkiej żydowskiej kamienicy. Na końcu ekspozycji muzealnej znajduje się sala z wiecznym ogniem, wzorowana na wnętrzu synagogi. Znajduje się tam miejsce, w którym w kilkunastu rzędach płoną świece zapalone przez odwiedzających. Uprzedzeni o tym zaopatrzyliśmy się w duże świece w supermarkecie. I postawiliśmy je w tym morzu świec, a ponieważ były duże, wystawały ponad inne. Nasza młodo wyglądająca krakowianka zapomniała kart z kalendarza (takie same zmałpowało Muzeum Powstania Warszawskiego), więc wróciliśmy raz jeszcze do muzeum. Kiedy już zabrała te karty wróciliśmy do sali z wiecznym ogniem i ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy, że naszych świeczek już nie ma. Nie pasowały do reszty świec i sprzątaczka zgasiła je i wyniosła. Poczułem się urażony, bo szczerze je zapaliłem. Ale zrozumiałem, że te świece płoną nie za ofiary, a na pokaz.
Detroit przywitało nas upalną, jak na koniec lutego, pogodą. Kapitan dwa razy powtarzał – tak, tak 25oC. Śnieg topniejący, ciapa i upał. Zakwaterowali nas niedaleko Uniwersytetu Wayne. W programie odwiedzin stanu Michigan mieliśmy spotkanie z merem miasta, wykłady na Uniwersytecie Wayne i spotkania z ukraińskimi organizacjami. Detroit jest najbardziej afro-amerykańskim miastem w Ameryce, w którym stanowią oni 90% mieszkańców. Po spotkaniach z merem miasta i wykładach odwiedziliśmy ukraińskie organizacje, których mnogość i zasoby zrobiły na mnie i na moich polskich współuczestnikach wielkie wrażenie: domy dla emerytów, cerkwie, banki, świetlice – ukraińskie miasteczko. Nawet Polacy na “Jackowie” w Chicago czegoś takiego nie mają.
Tam spotkałem Andrzeja. Cichy, skromny chociaż rodem ze Żdyni. Umówiliśmy się na wieczór. Przyjechał po mnie, zawiózł mnie nad Wielkie Jeziora – Michigan i Erie. Do mnie przyjechali moi koledzy z Kanady, Lechu Konopa i Jarecki Petryga z córką. Poszliśmy na kolację do mongolskiej restauracji, było to bardzo dobre przeżycie poznawcze i dla umysłu i dla żołądka. Panował tam taki zwyczaj – wstęp 10$. Wchodzisz, bierzesz michę, sam wybierasz: wołowinę, wieprzowinę, drób, dodatki, zanosisz tę ogromniastą michę kucharzowi, a on na twoich oczach wrzuca to na nierdzewny rozgrzany do temperatury 800o i blat, sprawnie miesza przez 2 minuty drewnianymi listwami i zgarnia na talerz. Gotowe. I jesz strzygąc uszami oraz napełniając żołądek bólem rozkoszy. Po kolacji rozmawialiśmy z Andrzejem o znajomych, tych znanych nam i nie. Rozmawiamy o Watrze, o Piotrze Czuchcie, o Piotrze Perunie, o Stefanie Dziambie, o Sysaku i wielu innych. Zapytałem go:
– Gdzie się urodziłeś?
– Jakby to powiedzieć, gdzieś między Magurą a Ropicą Ruską.
– Między Magurą a Ropicą Ruską mówisz?
– Bo ja się urodziłem na wozie w czasie akcji “Wisła”. Tato zamiast dobytku wyścielił wóz pierzynami, położył mamę i tam się urodziłem.
– A kto odbierał?
– No sama mama.
– To przecież było wojsko, jakiś lekarz tam był.
– Tak, jechał taki oficer na koniu, tato poprosił o lekarza, a on: – Niech zdechnie to ścierwo bandycko-ukraińskie i dwoje będzie mniej.
– A pępowina?…
– No tato przeciął i zawiązał.
– No to wyglądasz mi na Indianina.
– Tak, tylko nie na Komańcza z Komańczy, ani na Szoszona z Przemyśla. Ale tak po indiański się urodziłem, jak na Dzikim Zachodzie.
Pośmialiśmy się wesoło i pożartowaliśmy z Andrzeja.
Jakiś czas po powrocie do starego kraju z grupą Polaków pojechałem na Ukrainę. Z Kijowa wybraliśmy się do Kanewa odwiedzić grób Tarasa Szewczenki. W autobusie było wesoło od tanich ukraińskich wiktuałów. Gdzieś przed Kanewem jeden z polskich dziennikarzy krzyknął:
– O tu się zaczynają nasze polskie “Dzikie Pola”!
– Naprawdę? – mówię. A wiesz, że tutejsze miejscowe dzikusy zbudowały pierwsze potężne państwo słowiańskie? A o twojej Polsce wtedy nawet miejscowe myszy nie słyszały, nawet tego Popiela.
– Przecież to ziemie polskie, nasze “Dzikie pola”.
– Tak, tak powiedz to temu dzikusowi – Indianinowi z “Dzikiego Zachodu” jak się łososia wędzi, albo tym dzikusom Wikingom, co tym Dnieprem na Araba płynęli. Na pewno ci uwierzą.
– A co ty mi z jakimś Indianami wyskakujesz?!
– Wiesz spotkałem takiego Łemka, co w połowie XX wieku przyszedł na świat wśród obstawy z bardziej cywilizowanego narodu żołnierzy polskich, ale nie chce się czuć skubany ani Komańczem, ani Szoszonem.
Nie pamiętam, co mi odpowiedział, proszę czy co? Ze zdumienia.

Поділитися:

Категорії : Статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*