Nie mówię – wy naprawcie. Sama siadam i zszywam.

Rozmowa z Anną Dąbrowską – działaczką społeczną, aktywistką na rzecz praw człowieka i prezeską stowarzyszenia Homo Faber. Anna od dwóch lat wspiera przemyskie koło Związku Ukraińców w Polsce, jest też obserwatorką z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka procesu dotyczącego napadu na „pikulicką procesję”.

W dniach 8-10 listopada w Przemyślu, wsi Mołodyczu (powiat Jarosław), Werchracie (powiat Lubaczów) i Lublinie Anna Dąbrowska przeprowadziła performance pt. „Materiał Dowodowy”, podczas którego w przestrzeni miejskiej oraz na dawnych ukraińskich cmentarzach publicznie zszywała rozdartą wyszywaną koszulę – prawie taka samą jak ta, która jest dowodem w sprawie nr II K 599/17 z zarzutu 195 par. 1 KK i in.

Katarzyna Komar-Macyńska: Na swoim blogu „Kręgi obcości” akcję „Materiał Dowodowy” podsumowałaś zdaniem: Nie jestem szwaczką. Naprawdę, nie jesteś?

Anna Dąbrowska: Po raz pierwszy odważyłam się obejrzeć ścieg w Werchracie, czyli w trzeciej miejscowości. Gdy zobaczyłam co mi wyszło, zdałam sobie sprawę, że to nie wygląda zbyt profesjonalnie. Ścieg skojarzył mi się z blizną, zszytym ciałem. Zasmuciło mnie, że nie mam takich umiejętności, aby zrobić to dobrze. Później, podczas performance’u w Lublinie, towarzyszyła mi myśl, że jeśli ktoś zechce obejrzeć moją pracę i powie, że szew jest nierówny i poplątany, to odpowiem, że „nie jestem szwaczką”. Bo ja nie jestem szwaczką i nie chodziło mi o to, żeby ta koszula była na powrót taka piękna jak przedtem. To niemożliwe. Też dlatego, że wybrałam czerwoną nić – aby miejsce łączenia było widoczne.

Ale dzisiaj rano w Przemyślu, gdy szłam do młodzieży na warsztaty dotyczące stereotypów, przyszło do głowy, że to jest właśnie takie szycie, łapanie nitek i zszywanie materiału społecznego. Więc może jestem szwaczką…

Widziałam pierwszy „etap” Twojego performance`u w Przemyślu. Jak było później – w Mołodyczu, Werchracie i w Lublinie?

W Mołodyczu na cmentarzu nikogo oprócz mnie nie było, nie wliczając towarzyszących mi trzech Piotrów: Piotra Skrzypczaka – mojego męża, Piotra Wójcika – reportera Gazety Wyborczej oraz Piotra Tymy – prezesa ZUwP, który zresztą podarował mi swoją koszulę do performancu. Było bardzo cicho, dawny cmentarz greckokatolicki leży na uboczu, w lesie. Do tego gęsta mgła i dojmująca cisza. Wcześniej w Mołodyczu byłam tylko raz, na wiosnę zeszłego roku i pamiętam stamtąd wybujałą, majową roślinność, która pozwalała poczuć, że to faktycznie jest cmentarz, miejsce zaciszne, które czasem ktoś odwiedza, pali świeczki. Tymczasem teraz przeważało uczucie absolutnej pustki.

W Werchracie też byłam sama, ale tam cmentarz położony jest w centrum wsi, więc wciąż słyszałam pianie koguta, a potem drugiego, który się do pierwszego dołączył. Ktoś piłował drewno, słychać było odgłosy ludzi… chociaż byłam sama z tą koszulą. Życie toczyło się gdzieś obok.

Czy mieszkańcy Mołodycza albo Werchraty byli świadomi, że dzieje się u nich coś niecodziennego?

Nie wiem. Jakby ktoś przyszedł na cmentarz to by mnie pewnie zobaczył. Poza tym pomnik w Werchracie stoi w takim miejscu, że nawet z ulicy można by mnie zobaczyć, gdyby ktoś chciał się przyjrzeć.

Gdzie leży granica między prowokacją a wzbudzeniem refleksji?

To jest kwestia intencji, po co się coś robi i z czym wychodzi na ulicę. Jeśli życzeniem performera jest sprowokowanie ludzi do myślenia, to jest to jedna z dobrych intencji. Ważne też co chce im powiedzieć, jaką ma dla nich wiadomość. Czy chce im coś zarzucić – wtedy musi liczyć się z tym, że będą chcieli odpowiedzieć, wytłumaczyć się, bądź zaprzeczyć. To może być zarzewie konfliktu.

Ja chciałam po prostu powiedzieć, że coś nie jest w porządku z tym światem, w którym żyjemy. I znowu — pytanie jak to zrobić — czy krzyczeć, że jest źle, czy pokazać coś i zostawić ludzi z pewną myślą. Nie chciałam nikogo oceniać, nie chciałam też nikogo włączać do performance’u, tym bardziej przymuszać do wspólnej sprawy. Jako Polka przychodzę w miejsce publiczne, bo mam pewien przekaz — zszywam ukraińską koszulę. Przekaz jest jasny: coś się popsuło, więc trzeba to naprawić. Nie mówię — wy naprawcie. Sama siadam i zszywam, jestem gotowa to zrobić. Mój przekaz jest pozytywny, w takim sensie też, że ja niczego od ludzi nie oczekuję.

Czemu robić coś, czego ludzie przeważnie nie rozumieją?

A nie rozumieją?

Wnioskuję po niektórych reakcjach, że nie rozumieją.

Wiesz, konstruując tą akcję, starałam się żeby była ona maksymalnie odarta ze wszystkich szumów, które mogłyby stanąć pomiędzy informacją a potencjalnym odbiorcą. Nie było żadnych fajerwerków — tabliczek, haseł, transparentów, dodatkowych sygnałów, które mogłyby zakłócić odbiór. Jeśli ktoś w Przemyślu nie rozumie tak prostego przekazu: siedzi kobieta i zszywa ukraińską koszulę, to znaczy, że nie uczestniczy w życiu społecznym. Dla ludzi, choć trochę zainteresowanych tym, co dzieje się dookoła, ten przekaz jest oczywisty.

Dlaczego więc po stronie przechodnia, który tylko rzuci okiem na „szwaczkę” nie ma chęci rozmowy?

Ale tego nie wiesz. To jest pewne założenie, którego ja nie czynię. Osoba, która przechodzi i rzuca okiem, albo nie rzuca, tylko czuje moją obecność, nawet jeśli nie od razu wszystko rozumie, nie powinna zostać oceniona jako ktoś kto nie chce rozmawiać, nie ma refleksji. Każdy ma inną gotowość na to. Ja staram się dać przekaz w najczystszej postaci. Nieprawdą jest, że ludzie, którzy nie zatrzymują się, nie obserwują dłużej performera nie są nim zaintrygowani. Wydaje mi się, że kłopot leży w czymś innym. Być może jest to uwarunkowane kulturowo — w tym obszarze na którym żyjemy, jak coś dziwnego pojawia się na ulicy, to wywołuje strach, skojarzenia, że zaraz będą chcieli nam coś wcisnąć, albo zaangażować do czegoś w czym organicznie nie chcemy uczestniczyć. Tym bardziej sądzę, że performance, który ma dotrzeć do ludzi, musi być dla nich bezpieczny. Dlatego niczego nie wciskam, nie narzucam wizji świata, nie wypuszczam przekazu podprogowego, który mógłby szkodzić albo ośmieszyć. Prosty komunikat powoduje, że czasem coś w ludziach zaskoczy. Dodatkowo dbam też, żeby można było dowiedzieć się więcej o akcji w mediach i na portalach społecznościowych. Sztuka performance’u w ostatnich latach przedłuża swoje życie w Internecie, daje szansę uczestniczyć w akcji osobom nieobecnym na niej w rzeczywistości .

Wracając do prowokacji, bo to, że prowokujesz, dość często pojawiało się w reakcjach odbiorców w Przemyślu. Na przykład pewien mężczyzna oburzył się, że zszywasz „taką” koszulę.

Nie tyle „taką” koszulę co koszulę w „takich” barwach. Barwach, do jakich dopisano dodatkowe treści.

Więc może to, czy performance kogoś sprowokuje leży tak naprawdę poza intencją performera i jest uzależnione od typu odbiorcy i jego kontekstu?

To są zawsze dwie rzeczy, które na siebie nachodzą. Ja wyszłam do ludzi z przesłaniem, że już czas najwyższy abyśmy w końcu zaczęli się aktywnie zastanawiać, jak zszyć te dialogi, które zostały porwane — nie tylko w Przemyślu i nie tylko w ciągu ostatnich dwóch lat. Generalnie nie dbaliśmy, żeby stosunki z naszymi sąsiadami zszywać, rekonstruować. Czuję, że na pewne rzeczy nie mogę się już zgodzić, że jeśli chodzi o skalę złych wydarzeń już mi się, powiem brzydko, ulało. Mieliśmy procesję, dewastację pomników, teraz mamy wypowiedzi wojewody lubelskiego Przemysława Czarnka po uroczystościach we wsi Sahryń i mocno nadwątlone stosunki dyplomatyczne. Ja jako obywatelka tego państwa czuję się głęboko zaniepokojona kierunkiem tego procesu. Scenariusze historyczne mam w głowie tak wyraźnie zarysowane, że czuję się silnie zmotywowana do reakcji. Nie chcę czekać, aż będzie za późno na powiedzenie: popracujmy nad tym, mamy ogromny problem. Oczywiście jest tak, że świadomie biorę na warsztat rzeczy, które są trudne. Zszywam ukraińską koszulę, która się w Przemyślu kojarzy tak a nie inaczej… w tym kontekście jedyną rzeczą, która mogłaby być prowokacyjna to ta koszula, tylko czy ona nie jest prawdziwa? Nie biorę niczego, co by nie było już wcześniej trudne. Nie dokładam tam żadnych prowokacji sama z siebie. To że koszula jest prowokacyjna w tym mieście nie jest moim dziełem.

Czyli nie powinniśmy być zakładnikami cudzych wyobrażeń.

Dokładnie. To jest cudze wyobrażenie, cudze i nieprawdziwe nadpisanie interpretacji.

A może warto takie akcje robić raczej w dużych miastach – w Warszawie, Lublinie. Mogłyby przyjść popatrzeć elity intelektualne…

Elity intelektualne mnie nie interesują. Mój performance jest dla zwykłych ludzi. Chciałabym w końcu odrzeć temat ze strachu, abyśmy mogli go poruszyć. Działam w Przemyślu od dwóch lat i tak jak obserwuję Polskę „niewarszawską” (bo moim zdaniem Warszawa nie daje nam żadnej diagnozy społecznej jaka by dotyczyła całego kraju), to wydaje mi się, że mniejsze miejscowości dają więcej informacji o stanie dialogu. Przez lata jeździłam po Lubelszczyźnie i pytałam ludzi o zagładę Żydów. To były i są wciąż nieprzepracowane historie. Ale nie wystarczy ruszyć w teren. Trzeba trochę ruszyć na zawsze. Dać czas sobie i im. Wtedy wybrzmią te wszystkie „nieprzepracowane historie”.

Jak zabrać się do szycia polsko-ukraińskich stosunków? Czy ruszymy z miejsca bez dobrej woli i strategii na górze, czy oddolne inicjatywy mają na dłużą metę sens?

Tak. Ja jestem zdania ze głos społeczeństwa jest najważniejszy. Czy ja coś zmieniam w naszych relacjach? Zmieniam. A jakby było więcej takich ludzi… to mamy ogromną moc. Nie pamiętam gdzie to usłyszałam po raz pierwszy, ale byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką — że każdy człowiek ma moc zmieniania świata. Uważam, że to prawda. Czekanie, że ktoś to zrobi za nas, jest czekaniem na coś, co może się nigdy nie wydarzyć. A ja wolałabym doczekać trochę lepszej rzeczywistości. Ale jak do niej nie dołożę, to nie wiem, kiedy ona nastanie.

Poza tym — oczywiście powinna być strategia — model pojednania, ponadnarodowa strategia, napisana razem z Ukraińcami dostosowana do każdego społecznego szczebla. Tylko nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim. Pewnie były próby przy ogromnych konfliktach — rozmowy publiczne w Rwandzie po ludobójstwie, duże projekty na wsiach między Bośniakami a Serbami. Jest trochę wzorców, którym można by się przyjrzeć. Bo skala negatywnych emocji jest ogromna, chociaż tamte wydarzenia są historycznie dużo świeższe niż to, z czym my się mierzymy.

Śmiem przypuszczać, że wagę negatywnych emocji odczuwają głównie Ukraińcy w Przemyślu, tu dawny konflikt wydaje się wciąż namacalny. Reszta mniejszości ukraińskiej żyje w miarę spokojnie i nie odczuwa potrzeby mierzenia się ze starymi, nieopowiedzianymi historiami.

Tylko, że retoryka państwowa wobec Ukraińców, bo tak na to należy patrzeć, dotyczy także ich. Czy tego chcą czy nie. Dotyczy także migrantów — niezależnie czy sobie z tego zdają sprawę czy nie.

Retoryka ta utwierdza nas w przekonaniu, że sprawa jest za świeża (!), żeby się pogodzić.

A tak naprawdę bezpośrednich świadków polsko-ukraińskiego konfliktu już prawie nie ma! Warto też powiedzieć, że w polskim społeczeństwie jest bardzo zakorzenione poczucie winy — i wobec Ukraińców i wobec Żydów. Mówię tu o poczuciu winy prywatnym, zaszytym w rodzinnych historiach. O ile nie jestem ekspertką w kwestiach ukraińskich to w kwestii żydowskiej wiem, że poczucie winy jest ogromne. Ono różnie transformuje, od wycofania się po atak. Reagują tak również ci, którzy ratowali Żydów, a także ci którzy nie mieli tyle odwagi żeby przyjąć kogoś pod swój dach. W 1945 r. nie było szansy na dialogi, które pomogłyby na bieżąco zszywać te dziury. I dziś mamy zszargany materiał podarty przez mole, rozchodzący się w rękach. Od czasu do czasu ktoś znów go pruje…

Pamiętam opowieść jednej kobiety, która została odznaczona medalem sprawiedliwych wśród narodów świata i schowała go głęboko w szafie, razem ze zdjęciem Żyda, któremu uratowała życie. Robiła to ze strachu przed sąsiadami, że przyjdą i ją zabiją, jak się dowiedzą, co zrobiła. Chociaż nie była od nich bogatsza, lepsza, wszyscy tak samo głodowali. A jednak ona to zrobiła — uratowała komuś życie. Reszta nie. Bo nie było chęci, odwagi, bo może dobrze, że tych Żydów zabrali… Jakby się nie tłumaczyli, wielu u źródeł swojej dzisiejszej niechęci ma poczucie winy. I podobnie jest z tymi sytuacjami ukraińskimi — Polacy ukrywają się za opowieściami o banderowcach, rezunach i „Wołyniach”, ale ci co mieszkają w tych miejscowościach koło Przemyśla – daję głowę, że nie kupują tych historii. Oni widzą jak tutaj było, jak było naprawdę i jak wyglądali ich sąsiedzi, jak mieli na imię i gdzie stała ich chałupa. Oczywiście tych pokoleń już prawie nie ma, ale jest odziedziczone po nich poczucie winy i strach, które przeradza się w to, co widzimy. Więc eksploatujemy „Wołyń” ile się da. Aby zatrzeć swoje ślady.

Jakie reakcje spotkały cię w Lublinie? W końcu zszywałaś tam koszulę pod urzędem wojewódzkim…

W Lublinie czarna wyszywanka nie niesie negatywnego przekazu, ale znana jest historia pikulickiej procesji. Niestety dziś żyjemy w mieście tym, co opowiada wojewoda Czarnek i jest to druzgocące. Podczas mojego szycia podszedł do mnie Grzegorz Kuprianowicz z rodziną, żeby mi powiedzieć dzień dobry – wiele to dla mnie znaczyło. Przyszło też sporo wspierających go ludzi. Bo w Lublinie nie chcemy takich wypowiedzi jakie wygłasza wojewoda. Chociaż społeczność mniejszości jest niewielka, to mieszka tu bardzo wielu Ukraińców z Ukrainy i nie chcemy, żeby rozsiewały się między nami antagonizmy.

Jak myślisz – co powinniśmy robić z naszymi czarnymi wyszywankami?

Nikt wam tego nie powie. Ale ja to bym pewnie nosiła je codziennie. Żeby odzyskać swój symbol. Oczywiście nie oczekuję od innych bohaterstwa – chociaż sama mam niższy poziom stresu przy większym poziomie frustracji. Dlatego też wychodzę na ulicę i mówię co myślę. Nie oczekuję, że wszyscy zrobią to samo. Ale warto się nam zastanowić, co robić dalej. Na pewno warto się wspierać i dodawać wzajemnie otuchy. No i rozmawiać, to przede wszystkim.

Поділитися:

Схожі статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*