Tłumaczenie nieautoryzowane. Przetłumaczyła Olga Rusina.

Rozmowa ze Swiatosławem Galem, który wywalcza własność należącą do jego przodków.


Pawło Łoza: Wywalczyłeś już wszystkie lasy, które po 1947 roku władze komunistyczne odebrały Twojej rodzinie?
Swiatosław Gal: Poczekaj. Sama operacja „Wisła” była konsekwencją jeszcze przedwojennej polityki państwa polskiego i twierdzenie, że kradzież majątków, która po niej nastąpiła, to winą komunistów, jest mylące. Lasy łemkowskie próbował ukraść już Tymczasowy Rząd Ludowej Republiki Polskiej. W siódmym punkcie jego Manifestu wydanym w Lublinie 7 listopada 1918 roku czytamy: „wszystkie lasy, zarówno prywatne, jak i dawne rządowe, ogłaszamy za własność państwową”. Ci, którzy podpisali się pod tą nieudaną próbą rabunku, nie poszli do więzienia, ale byli szanowani przez państwo polskie. Na przykład Ignacy 
Daszyński był Marszałkiem Sejmu. 

To w II Rzeczypospolitej mamy przykłady nadmiernego rozszerzania się państwowej administracji lasów, przymusowej parcelacji lasów (sprzecznej z zasadami reformy rolniczej), bądź odkupienia od właścicieli, których na liście właścicieli nie było.
Marszałek powiatu w Kolbuszowej, doktor nauk prawnych Iwan Hupka tak opisuje ówczesne czasy: „Nie tylko chłopi kradną masowo drzewa z lasów, ale też państwowe rządu odbudowy, wprowadzając w życie naszą złodziejską ustawę o lasach z lutego 1919 roku, rozkradają lasy prywatne na dużą skalę”.
Żeby pokazać stosunek II Rzeczypospolitej do własności prywatnej, zacytuję fragment listu generalnego delegata Rządu w Galicji, doktora nauk prawnych Kazimira Junoszy-Galeckiego z dnia 28 lutego 1919 roku: „złodziejowi, który ukradł drzewo z prywatnego lasu, należy to skradzione drzewo przydzielić o ile ma potrzeby odbudowy, a sprawa kradzieży nie doszła jeszcze do wiadomości sądu.” Wolno kraść, lecz tylko z lasów prywatnych. Różnica jest taka, że wtedy każdy mógł kraść, a dziś tylko państwo. Z innej strony, minęło dwadzieścia osiem lat tak zwanej „wolnej Polski” i kradzież „komunistyczna” jest aktywnie broniona przez prawa i urzędników tamtego państwa.


Mam po Twoich słowach wrażenie, że nie odzyskałeś swojej własności…
Jestem teraz w połowie drogi. Do tej pory odzyskałem jeden kawałek lasu i dostałem odszkodowanie za gospodarkę dziadka. A niedługo będę składał kolejny pozew sądowy o kolejne kawałki rodzinnego lasu. Najważniejsze, co muszą wiedzieć ludzie, którzy chcą odzyskać swoje dziedzictwo: teraz jest ostatnia szansa. Według prawa, ten, kto korzystał z cudzej (choćby i kradzionej) własności (w tym przypadku to państwo), może zostać właścicielem nawet nielegalnie posiadanego majątku po trzydziestu latach. Dla ziemi odebranych po operacji „Wisła” ten czas jest odliczany od zmiany władzy w 1989 roku. Pozew sądowy trzeba złożyć w ciągu najbliższych dwóch lat.


Co byś polecił takim ludziom?
Żeby złożyć pozew sądowy przede wszystkim trzeba mieć uznane prawa do dziedzictwa. Zdarza się, że na jeden kawałek ziemi dziś jest już trzydziestu spadkobierców. Złodziejskie państwo często wygrywa dzięki temu, że ludzie nie umieją ze sobą się dogadać. Bywa tak, że brat jest pokłócony z bratem i przez to nie mogą pójść razem do sądu. Najlepiej, kiedy rodzina wybierze jednego pełnomocnika, który będzie zajmował się formalnościami, zbierze dokumenty, pójdzie do prawnika, a któremu przede wszystkim inni nie będą „pomagać”, patrzeć na ręce i tak dalej. Który doprowadzi sprawę do końca i podzieli dochody oraz wydatki zgodnie z udziałem w dziedzictwie.


Jak to wyglądało u Ciebie?
Cała sprawa z lasem była dość zabawna. Ludzie, którzy konfiskowali własność wysiedlonych Ukraińców, byli funkcjonalnymi analfabetami. Nie rozumieli podstawowych w kulturze europejskiej koncepcji własności. Ich decyzje o kradzieży majątków były na tyle niezgodne z ówczesnym prawem komunistycznym na tyle sposobów, że to dziwne, że żaden prawnik jeszcze nie obronił habilitacji na temat rodzajów tych naruszeń.
W moim przypadku te naruszenia mają wydźwięk „genderowy”. „Kucharki leninowskie”, którym powierzono zabrać las, nie mogły zrozumieć, że, oprócz rodzinnego, zamężna kobieta może mieć swój własny majątek. W decyzji Rady Powiatowej jest nazwisko jej męża, ale nie jej. Czyli korzystali z lasu… którego nigdy nie zabrali.


Jak się dowiedziałeś o tym, że tego nazwiska nie ma w decyzji?
Archiwa państwowe (dla Łemkowszczyzny takie archiwum znajduje się w Sanoku) do tej pory przechowują przedwojenne księgi katastralne. Każdy może wysłać zapytanie (nawet mailowo) o to, czy jego przodkowie posiadali nieruchomość na takiej a takiej wsi. Trzeba wybrać kopię zaufaną za kilka złotych. Potem trzeba znaleźć geodetę, żeby porównał stare i nowe numery parceli i znaleźć w sądzie w Księdze wieczystej, na podstawie której decyzji tę księgę założono. Tam też musi być kopia tej decyzji.
W tej sprawie mam zarzut do naszych organizacji, zwłaszcza do tych, które zajmowały się projektem „Powrót”. My jako obywatele już dawno mieliśmy mieć kopii tych decyzji, a nawet ksiąg katastralnych (bez względu na to, czy mafijna organizacja-złodziej Rzeczpospolita uważa, że mam do tego prawo lub nie), żeby osoby ograbione, które nie znają wszystkich procedur, miały gdzie się dowiedzieć, od czego zacząć.
Mnie bardzo pomogło, że w Łosie dobrzy ludzie odzyskiwali z powrotem swoje i otwarcie o tym opowiadali. Dzielili się swoim „knowhow” lub na przykład kopią „decyzji”. Dzisiaj ja staram się pomóc innym. Na przykład w zeszłym roku na konferencji w Wiedniu znalazłem panią, jeszcze z przedwojennych emigrantów do Ameryki (ukradli majątek wysiedlonym… z Nowego Jorku!) i wskazałem jej na mapie, gdzie mają las i jak go odzyskać z powrotem. Niestety nic z tym nie zrobili. Ostatnio też namówiłem ukraińską pracowniczkę w Pradze, żeby porozmawiała z adwokatem (pomogłem jej znaleźć dokumenty w polskich urzędach, a ona po raz pierwszy przyjechała na „Watrę” do Zdyni).


No dobrze, ale gdy już wiedziałeś, że lasu nikt nie zabrał, to nie znaczy przecież, że możesz tam pójść z siekierą?
Oczywiście, że nie. Jeśli złapiesz złodzieja za rękę, to nie znaczy, że możesz mu siłą odebrać to, co ma oddać. Jeśli gość krzyczy, że to należy do niego, trzeba pójść do sądu, żeby sąd zadecydował.
Najważniejsze było zmienić wpis w Księdze wieczystej. Na to potrzeba kosztów, które na sam koniec LP (Lasy Państwowe) musieli oddać jako strona, która przegrała. Tutaj muszę bardzo pochwalić prawnika, który bardzo kompetentnie przygotował dokumenty i wymagane teczki. Nie chodzi o to, żeby proces wygrać. Trzeba wygrać szybko. U mnie to trwało tylko pół roku.
Drugi etap jest mniej przyjemny. Musiałem oznaczyć granice (kamienie oraz inne punkty geodezyjne) w lesie. Chociaż to nie ja nie wiem, które drzewa są moje, a które jeszcze są w użytkowaniu LP. Leśniczy, którego przysłano na rozgraniczenie, powiedział, że oni muszą pilnować sąsiednich parceli, ponieważ… może przyjść i odebrać je były właściciel!
„Paragraf dwadzieścia dwa” polega na tym, że bez wyznaczonych granic (o które LP nie dbały) jeszcze nie muszą nic oddawać. A żeby były granice, trzeba zapłacić geodecie, a płaci ten, kto chce mieć granice.
Drugim problemem jest to, że paser, który korzystał nielegalnie z ziemi skradzionej, ma prawo przez cały czas tego postępowania żądać zwrócenia kosztów „opieki”. Osoba, która została ograbiona, ma prawo do pożytków tylko za ostatnie dziesięć lat. To dobrze, że LP postępują zgodnie z umową, którą podpisały Ministerstwo Środowiska i Stowarzyszenie Łemków o tym, że wtedy, gdy przedmiotem rewindykacji jest parcela, która przed tym, jak się nią „zaopiekowały” LP, była lasem, LP muszą zaproponować „opcję zerową”, czyli zrezygnowanie obu stron z wymagań finansowych. Pozornie zerową, ponieważ za rozgraniczenie musi zapłacić osobą, którą ograbiono. Podkreślę, że chamsko się zachowuje nadleśniczy. Z leśniczymi jestem w dość dobrych stosunkach.


Używasz słów „złodziej”, „paser”, „kradzież”. Nie miałeś problemów z tego powodu?
Nie są to tylko moje słowa. Na przykład Krzysztof Laszkiewicz, podsekretarz w Ministerstwie stanu w 2000 roku, na zapytanie dziennikarza o braku ustawy reprywatyzacyjnej, odpowiedział krótko, że “państwo może być pomawiane o paserstwo”. Ale tak, miałem przypadek. Byłem oburzony zachowaniem LP i napisałem list, adresowany do „organizacji o charakterze przestępcy”, w którym żądałem oddania parceli, do której prawa były “głupio odrzucane w sądzie”. Jak zwykle, z kopią dla dyrekcji regionalnej i generalnej oraz Ministra.
Nadleśnictwo zareagowało na to pozwem karnym (!) z powodu zniesławienia. Przegrali, również apelację. Nie jest to problem, że musiałem na ten cyrk jeździć do sądu (choć warto mieć potwierdzenie podpisane przez sędzię, że wolno takich zdań używać), tylko to, że LP pozwalają sobie na taką arogancję za pieniądze, które powinni oddać do budżetu, a które dostali za drzewa, ścięte w skradzionych lasach.


A jeśli w „decyzji” jest też nazwisko właściciela?
Trzeba wymagać od wojewody unieważnienia tego. Każdy może napisać podanie sam, ale polecam zwrócić się do prawnika. Droga administracyjna rządzi się swoimi prawami, trzeba pilnować terminów i tak dalej. Między innymi, widziałem kopie dokumentów, które ludzie poukładali jeszcze kilkanaście lat temu. Ludzie, którzy weszli w drogę wojewodzie, nie byli świadomi tego, że od decyzji wojewody mają trzy lata na to, żeby starać się o odszkodowanie, i dzisiaj ich dokumenty mają wartość zerową.


Ty robiłeś to samodzielnie?
Tak. Po części dlatego, że chciałem mieć „luksus”, dzięki któremu mogę dzisiaj opowiedzieć, w jak skandaliczny sposób funkcjonuje administracja w Polsce nie z cudzych opowieści, tylko z doświadczenia. Na przykład, kiedy Urząd Wojewódzki przedłużał postępowanie, zacząłem codziennie, przy porannej kawie, wysyłać maile: „Domagam się poszanowania litery i ducha prawa przez Małopolski Urząd Wojewódzki w Krakowie, a w szczególności Kodeksu Postępowania Administracyjnego, a w szczególności art. 35. tego Kodeksu, a w szczególności bezzwłocznego wydania decyzji w w.w. sprawach.”
Do urzędnika, który sprawę prowadził, do jego przełożonego, do przełożonego jego przełożonego… i do samego wojewody. Po dwóch tygodniach takiej „zabawy” urzędnik groził mi postępowaniem cywilnym…

W wyniku czego… urząd zmienił urzędnika prowadzącego moją sprawę. Był to jedyny raz, kiedy ktoś z urzędników organizacji „Rzeczpospolita Polska” mnie przeprosił (za groźby tego urzędnika). Żeby przepraszać za kradzież czy kilkadziesiąt lat paserstwa — to nikomu nie przyszło do głowy. Można zapytać, czy wysyłanie takich maili ma sens. Opowiem taką historię. Kiedy wojewoda mi odpisał, że nie może zakończyć sprawy, ponieważ urząd w Wołowie nie odpowiada, czy mój dziadek dostawał jakąkolwiek rekompensatę na Zachodzie, zacząłem wysyłać takiego maila codziennie do Wołowa. Urząd, który nie odpowiadał przez miesiące, odpisał w ciągu tygodnia. Tylko dlaczego to ja mam przyspieszać?


Moja znajoma chciała odzyskać ziemie swoich dziadków w powiecie Jarosławskim. Kiedy dowiedziała się, że na działce jej dziadka stoi dom zamieszkały przez inną rodzinę, zrezygnowała. Powiedziała, że nie chce komuś robić tego, co zrobiono jej dziadkom w 1947 roku. Wspomniałeś, że dostałeś odszkodowanie za ziemie dziadka.
To jest jeszcze inna sprawa. Ludzie, którzy nabyli (najczęściej za przydział zboża) skradzione majątki, mają pełne prawo do tych majątków i od nich nie można nic wymagać. Wymagać możne jednak odszkodowania od państwa, które te majątki sprzedało. Opowiem taką historię. Parę lat temu pracowałem w Izraelu. W weekendy jeździłem do Palestyńczyków i rozmawiałem z tymi, którzy stracili swoje posiadłości po wojnie w latach 1948-49. Pewnego razu usłyszałem historię Fawzi Azara, który ma ładny dom w Nazarecie, dziś jego rodzina w spółce z Żydem Maozem Inonem prowadzi hostel. Właściciel nigdy nie wziął odszkodowania finansowego za pola, które mu odebrało państwo Izrael, bo dziedzictwa na pieniądze nie można przeliczyć. A ja wtedy pomyślałem, że Izrael sam proponował odszkodowanie, a złodziei z organizacji „Rzeczpospolita Polska” trzeba wzywać do sądu, żeby odzyskać od nich swoje.
Mam list, podpisany przez samego wojewodę (widocznie już mieli mnie dość, ponieważ normalnie podpisuje się naczelny oddziału) o tym, że nie widzą możliwości odszkodowania. Najpierw zażądałem (na piśmie) wysłać wojewodę na badania psychiatryczne (może nie jest złodziejem, tylko jest chory?), a potem poszedłem do sądu, który zadecydował o wydaniu kilka razy większego odszkodowania, niż ja zażądałem na początku.
Problem tkwi w tym, że ludzie między sobą robią tylko to pierwsze. Mówią, że państwo to złodzieje, ale nic z tym nie chcą zrobić dalej. I to nie dlatego tylko, że nie wiedzą, lecz nie chcą. Już wiele razy próbowałem opowiedzieć, jaka jest procedura, jakich i skąd potrzebują dokumentów, kogo zatrudnić i ile mniej więcej to kosztuje. I na końcu słyszę magiczne zdanie „skoro potrafili zabrać, niech potrafią oddać”.
Można tak mówić o uczciwych ludziach. A państwo polskie… Wstyd, oddają tylko to, co ukradziono niezgodnie z „umiejętnością rabunku”, ale nie to, czego kradzież jest nieetyczna. Trzeba przypomnieć, że za brak systematycznej regulacji problemu reprywatyzacji odpowiedzialny jest nikt inny, tylko Jacek Kuroń, który lobbował przeciwko ustawie pozwalającej oddać 30%. I to nie dlatego, że uważał, że oddać tylko 30% to oszukaństwo.


Udało Co się wywalczyć już jeden las i dostać odszkodowanie za gospodarstwo dziadka. Ile czasu zajęły wszystkie formalności?
Moja ciocia zmarła w 2009 roku i kiedy musiałem iść do sądu w sprawach dziedzictwa, stwierdziłem, że przy okazji zajmę się sprawami związanymi z dziadkami. Do lasu jako właściciel poszedłem w 2015 roku. Ale te terminy nie mają znaczenia. Każda sprawa ma swój poziom skomplikowania. Ale też każdą sprawę można źle poprowadzić. Znam ludzi, którzy zajmują się tym po dziesięć lat i więcej, ale nie mają żadnego postępu.
Opowiem taką historię. Pewną sprawę trzeba było przeprowadzić w sądzie w Gorlicach. Napisałem podanie do sądu we Wrocławiu z prośbą przeprowadzić ją zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, w miejscu, gdzie mieszkają spadkobiercy. Dostałem zgodę… po roku, po tym, jak sprawa była rozpatrywana przez sądy we Wrocławiu, Gorlicach i w Nowym Sączu. Gdyby sprawę poprowadził sąd w Gorlicach, wszystko byłoby o rok szybciej…


Czy są jakieś wymaganie na temat tego, ja musisz zarządzać lasem?
Łosianie kupili okoliczne lasy w 1903 roku. Przed operacją „Wisła” wycinali bardzo mało. Dzisiaj w moim lesie są drzewa mające ponad sto lat. Dlatego trzeba było wyciąć parę buków, chociażby po to, żeby młode drzewa miały więcej światła. Na szczęście, u mnie na miejscu w lasach pracują nasi ludzie i mam kogo zatrudnić do takiej roboty. Jest ten, kto znajdzie kupującego drzewa, i jest ten, kogo można podpytać o to, jak prowadzić gospodarstwo. Wtedy las kupowało pierwsze pokolenie, urodzone po zniesieniu pańszczyzny. Ludzie, którzy zapracowali na ten las ciężką pracą. Żaden dobry cesarz im tego nie dał w prezencie. To była ich inwestycja, zabezpieczenie na przypadek biedy, na posag i tak dalej. To był przedmiot ich dumy.
Mógłbym powiedzieć, że jestem leśniczym w czwartym pokoleniu, gdyby nie to, że znam, że swobodną wycinkę drzew Łosianom gwarantowali Gładysz w 1480 roku lub Brański w 1525 roku.

Поділитися:

Схожі статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*