Na targ w Gorlicach nigdy więcej już nie pojechałem

Olko MaślejARTYKUŁY, OŚWIADCZENIA2010-03-19

Wiosna 1940 r. ruszyła niepostrzeżenie, potok za jego domem, wypełniony wodą po brzegi, grzmiał. Wyszedł z domu, spojrzał na niego i na chwilę się zatrzymał. Poszedł do warsztatu i przeglądał narzędzia ciesielskie, był chyba jedynym cieślą w swojej wsi. Wieś od dawna specjalizowała się w kamieniarstwie. Ale ktoś musiał domy stawiać, więc został cieślą. I stawiał te domy. Pomyślał – może kupię nowe heble, piły i parę ośników.

Słońce grzało jasnym, wysokim licem. Ptaki śpiewały jeden przed drugim. Rozrzucał zwały śniegu po podwórku, aby szybciej stajały.
We wtorek skoro świat ruszył do Gorlic na targ. Doszedł do Czartoryji, spotkał znajomego z Bodaków i szło mu się raźniej. Czartoryja to miejsce przed Bodakami, gdzie według legendy czart siedział i drogę rozwalał. Do Gorlic doszli nad ranem, słońce jeszcze nie wyglądało na niebie. Kupił dwa heble, parę ośników i piłę, i już wychodził z targu, zagapił się, potrącił gestapowca, piła mu wypadła i wbiła się w oficerki gestapowca. Ten narobił krzyku, przyleciał patrol niemiecki i aresztowali go. Za napad na gestapowca został zesłany do Auschwitz. W obozie dostał się do brygady ciesielskiej, budował baraki Auschwitz1, a potem Birkenau. Był dobrym cieślą, zrobili go fachmanem i miał własną brygadę ciesielską. To pozwoliło mu w miarę przetrwać obozowe lata.
Przeżył, jak nie wielu marsz śmierci, a w 1945 r. amerykańskie wojska wyzwoliły jego obóz. Jakiś czas spędził na rehabilitacji i na jesień 1946 r. wrócił do Bartnego. Znów pojechał na targ we wtorek, kupić heble, ośniki, piły i chciał zająć się ciesielką.
To było na wiosnę 1947 r. Kupił te piły, heble i już miał wychodzić z targu, kiedy nagle podjechały gaziki, wsadzili go do jednego. UB aresztowało go, przesłuchiwali, bili, jak wielu z Bartnego został osadzony w COP w Jaworznie. Wypuścili go na jesień 1948 r.
Pojechał do rodziny i zajął się ciesielką. W 1956 r. jak już można było wysiedleńcom z Akcji Wisła wracać w rodzinne strony, powrócił do Bartnego.

W 1997 r. zawiozłem go do Jaworzna na obchody 50-lecia Akcji Wisła. Nie poznał miejsca, bo już śladów po obozie nie było. Pozostał tylko mroczny bunkier, w którym siedział po szyję w wodzie, kiedy go przesłuchiwano oraz budynki ubeków. Porosło lasem, tak, że nawet nie zorientował się, w którym miejscu są tory. Stanął przed tym miejscem, przeżegnał się i szepnął: tu było piekło na tej ziemi.
W miejscu, gdzie odnaleziono groby, uformowano kilka mogił i ustawiono brzozowy krzyż z napisem “Wydawało się oczom głupich, że pomarli a oni żyją w wieczności”. Na polowym ołtarzu metropolita Martyniak odprawił mszę żałobną. Po mszy spotkał znajomych z obozu, ze wzruszeniem przywitali się, rozmawiali o tamtych złych dniach. Jeszcze raz ogarnął spojrzeniem to miejsce. Piekło, tak piekło na ziemi powiedział.
– A może byś tak pojechał ze mną do Oświęcimia, jak już tu jesteśmy? Ciekawe jestem, jak tam to wygląda. A jak już tu jestem, to może ostatni raz tam pojadę jeszcze zobaczyć.
Ruszyliśmy drogą na Oświęcim.
– O tam jest ta stacja, na której mnie dwa razy wysadzali, pokazał ręką. Raz gestapowcy, drugi raz UB-ecy.
Rozglądał się, ale niczego nie poznawał. Las wyrósł, ludzie się pobudowali, inaczej tu jakoś, mówił. Popołudniowe słońce grzało w te wrześniowe dni, dojeżdżaliśmy do bramy obozu Auschwitz, obok ogrodzenia obozowego z wieżyczkami wartowniczymi.
– O tu tak było. Tylko psów i gestapowców nie ma. Zaparkowałem auto na parkingu, ruszyliśmy w kierunku bramy “Arbeit macht frei”. Skierowaliśmy się do kasy, zapytałem panią czy dla byłych więźniów jest jakaś zniżka?
– A pan jest opiekunem? Posiada pan jakąś legitymację? Zapytała go.
– Tak, powiedział. Rozpiął rękaw koszuli i pokazał wytatuowany numer.
– Przepraszam pana, powiedziała pani i dała dwie bezpłatne wejściówki.

– W tym budynku robiłem dach. Tam jest moje wycięcie, jakie robiłem na krokwiach. Takie moje, aby ślad po mnie został. Tu zawsze stali gestapowcy, pokazał palcem. I muzyka grała, taka wesoła, niemiecka. Cicho tu jakoś.
– Był pan kiedyś tu po wojnie? Zapytałem.
– Nie nigdy.
– Nie zapraszali pana na rocznicowe uroczystości?
– Pewnie adresu nie mieli.
Weszliśmy do baraku, w którym spędził pierwszą obozową noc. Opowiadał o nim, jakby wczoraj go opuścił. Pokazał pryczę, na której spał i wspomniał po numerach więźniów, którzy spali wokół niego. Uklęknął przed tą pryczą, przeżegnał się i pomodlił. Pamiętał blokowych i miejsca, w których ustawili się, kiedy ich bili, esesmanów, wachmanów, kucharzy, cwaniaków, i kolegów z brygady. – Ale tu pusto – powiedział. – A tu, na tym piecu, pośrodku, tylu się grzało. Przynosiliśmy po robocie ścinki drewna dla naszego baraku, a nadwyżkę zamienialiśmy za żarcie, cebulę, chleb i papierowy. Bo papierosy to były pieniądze obozowe.
– O tu między tymi blokami gonił mnie gestapowiec. Szedłem z kuchni do swojego baraku, kolega z kuchni dał mi dwa bochenki chleba, gestapowiec zauważył z daleka ze mam wypchany pasiak ja tez go zauważyłem i w nogi, wskoczyłem do tego bloku. On na szczęście nie zauważył i poleciał dalej. Ale blokowemu musiałem dać bochenek chleba za to, że mnie nie sypnął. Do brygady wziął mnie Niemiec, a ja się znałem dobrze na robocie. Po jakimś czasie polecił mnie wachmanowi i dostałem brygadę. I tak kończyliśmy budowę baraków Auschwitz 1. Kiedy skończyliśmy, zaczęliśmy budowę Birkenau. Codziennie rano o 5 gonili nas do Birkenau, 10 godzin roboty i z powrotem do Auschwitz. Poruszał się po obozie, jak dobrze wytresowane cyrkowe zwierzę, jakby go nigdy nie opuścił. Oprowadzał mnie, pokazywał wszystko z tych 4 lat obozowego mroku.
– O tu była kuchnia, miałem tam kolegę kucharza z Zakliczyna. Wziąłem go do brygady, a on siekiery nigdy nie trzymał. Uczyłem go, ale on opowiadał tylko o kucharzeniu w Krakowie i przeszkadzał w robocie. Szefem komando był porządny Ślązak, bez cebuli nigdy na inspekcję nie przychodził, czasami przyniósł chleb, a jak były święta to i kawałek kiełbasy.
Mówię do niego – nie załatwiłbyś mu roboty w kuchni? Bo to kucharz z dobrej restauracji. I załatwił. Dzięki niemu mieliśmy w miarę jedzenia, a czasami i biały chleb. Przeżyliśmy obaj obóz. Był mi wdzięczny do końca życia. Dwa lata temu umarł. Jego wnuk po mnie przyjechał na pogrzeb. Mają mnie za rodzinę.
– Wiesz, czasami Boga pytam, jak ja to wszystko przeżyłem? Ale jak pomyślę o Jaworznie, to pewnie i Bóg nic o tym nie wie. To, co ja tutaj widziałem, to czasami myślę, że Bóg nie chciał tego widzieć.
Słońce czerwone chowało się za alejkę nad “Arbeit macht frei”
Wracaliśmy do bramy.
– Wiesz, że nie chciałem tutaj nigdy przyjechać ?! Ale może i dobrze, że przyjechałem. Dbają oto miejsce.
Wracaliśmy z powrotem w góry. Milczał. Myślał i coś tam mruczał pod nosem.

Był parny, lipcowy dzień. Stawiliśmy się przed Sądem Rejonowym w Gorlicach na przesłuchanie. Przyjechał zarośnięty, brudny i śmierdzący. Aż mi się głupio zrobiło. Mecenas Dubiec, który złożył za niego pozew o odszkodowanie za COP Jaworzno, przyjechał z Łodzi. Mała sala gorlickiego sądu wypełniła się jego przykrym zapachem. Pani sędzina sprawdziła obecność, odczytała pozew i przystąpiła do przesłuchania oskarżyciela.
– Kiedy został pan osadzony w COP Jaworznie?
– Na wiosnę 1947 r., wysoki sądzie.
– Co pan może powiedzieć o warunkach w COP Jaworznie?
– Wysoki sądzie były sto razy gorsze niż w Auschwitz.
Tu przedstawicielka MSWiA zaprotestowała i zapytała się, jakim prawem porównuje fabrykę śmierci Auschwitz do COP w Jaworznie.
– A czuje pani, jak ja pachnę?
Cisza. Wszyscy skonsternowani.
– No czuje pani, jak pachnę? Tylko trzy tygodnie się nie myłem, żeby pani poczuła. Tam tak przez dwa lata pachniałem, w Jaworznie. Tylko wszy nie mogłem wyhodować, bo teraz trudno o nie. Tak proszę pani. W Auschwitz przeżyłem 4 lata, raz w tygodniu kąpałem się w ciepłej wodzie, miałem czysty pasiak, jadłem tam biały chleb. W Jaworznie byłem w tym gierku i w tym sweterku, co mnie UB aresztowało. Też byłem numerem, tylko mi go nie tatuowali, jak w Auschwitz. W Jaworznie jadłem zgniłą kapustę, zmrożone ziemniaki i buraki. Popijając jakąś lurą, którą rano nam dawali. Umyli mnie dwa razy. Na przesłuchaniu w bunkrze, jak mnie wrzucili do wody po szyję.
Mina pani z MSWiA jest nie do opisania. Jej milczenie i ten jego zapach wypełniały salę po brzegi. Kiedy skończyło się przesłuchanie w naprędce złożyła jakieś oświadczenie w imieniu MSWiA, wyszła z sali. Jej służbowa Lancia szybko oddaliła się z parkingu.
Staliśmy na parkingu przed sądem, chciałem go odwieść, ale powiedział, że wnuczek czeka.
Nie doczekał się rehabilitacji, miesiąc po przesłuchaniu zmarł. Wtedy w Jaworznie powiedział mi: – Wiesz, na ten targ do Gorlic, to już w życiu nie poszedłem.

Artykuł w j. ukraińskim ukazał się w nr11/2010 “Naszego Słowa” (14.03.2010);
“Наше слово” №11, 14 березня 2010 року

Поділитися:

Категорії : Статті

Залишити відповідь

Ваша e-mail адреса не оприлюднюватиметься. Обов’язкові поля позначені *

*
*